Plusy i minusy meczu z Zagłębiem

29.01.2023 (16:00) | Mateusz Włosek
uploads/images/2023/1/327977557n_63d58550a76c9.jpg

fot.: Marcin Folmer

Kto zasługuje na pochwałę, a kto na krytykę po sobotnim blamażu z Zagłębiem Lubin (0:3)? Zapraszamy na kolejną odsłonę naszego cyklu, w którym podsumowujemy najważniejsze wydarzenia z meczu Śląska Wrocław.



 

Mocne wejście w mecz

Gdyby ktoś w ogóle nie oglądał sobotniego pojedynku, a zobaczyłby tylko suchy wynik, mógłby odnieść wrażenie, że Śląsk został przez Zagłębie całkowicie zmiażdżony. Początek meczu jednak mylnie wskazywał, która ze stron chce otworzyć wynik spotkania, a tą opcją przeważającą byli gospodarze. Zagrożenie płynęło po dobrej współpracy Dennisa Jastrzembskiego i Patryka Janasika na lewej flance oraz po próbach Johna Yeboaha. Zagłębie pierwsze sygnały zaczęło wysyłać kontratakując, a gdy jeden z nich wyprowadzony podaniem przez Tomasza Makowskiego zakończył się golem, runął cały plan na mecz Ivana Djurdjevicia. Trudno nie zgodzić się z debiutującym na ławce Miedziowych Waldemarem Fornalikiem, który jasno stwierdził na pomeczowej konferencji, że Zagłębie miało w planach do bólu pragmatyczną grę i skrzętnie wykorzystało nieporadność Śląska w defensywie. Wrocławianie po raz kolejny roztoczyli nad murawą aurę dobrej gry ofensywnej, która nie pierwszy raz w tym sezonie okazała się ułudą. Tak było po przerwie w Kielcach (1:3), od początku w Mielcu (0:2) czy chociażby w Legnicy (0:1), gdzie działań pod bramką rywala było jak na lekarstwo. Trudno nie kryć wrażenia, że jest to plus przechodzący w minus – Śląsk wielokrotnie pokazuje w tym sezonie, że jak jeden plan nie wypala, to sypie się cała reszta konstrukcji.

Bronienie szybkich ataków

„Oddaj Śląskowi piłkę, a sam się skrzywdzi” – tak może brzmieć slogan idealnie oddający grę przeciwko wrocławianom w tym sezonie. Zespół Ivana Djujrdjevicia przeciwko Zagłębiu miał niemal dwa razy większe posiadanie piłki, ponad 200 podań więcej od rywala, ale brak konkretów w postaci goli. Miedziowi postanowili skorzystać na nieporadności gospodarzy w wykończeniu akcji ofensywnych, dali im się wyszumieć, a później trzykrotnie wbili sztylet w tors szamoczącego się jeszcze denata. Łatwość, z jaką goście przenosili się na połowę WKS-u, wołała o pomstę do nieba, a uciekający lewą stroną Damjan Bohar będzie się śnił obrońcom Śląska jeszcze przez wiele nieprzespanych nocy. Podobnie z resztą jak indywidualny rajd 19-letniego Tomasza Pieńki, który pod koniec meczu zabawił się z obrońcami Śląska, wysyłając ich na hot-doga do stadionowego baru. W kibicach Śląska odezwały się ponure wspomnienia z meczu z Piastem (3:1) w poprzednim sezonie, kiedy na deski wrocławian kładł powracający do ekstraklasy Kamil Wilczek. Statek serbskiego szkoleniowca zaczyna przeciekać, a w jego ratowaniu nie pomaga absencja zdrowotna Daniela Gretarssona i drobny uraz Diogo Verdaski. Jeśli dodamy do tego wypadnięcie Petra Schwarza z gry na ponad miesiąc, to dostaniemy obraz wrocławskiego marazmu w pigułce.

Zgubiona mentalność

Często powiada się, że jak nie idzie, to po całości. Z takim problemem zmierzył się także w derbowym pojedynku Śląsk. Gdy już wydawało się, że wrocławianie nabierają wiatru w żagle, nagle cały optymizm runął po nieuznanym golu Caye Quintany. W tamtej akcji na spalonym znajdował się podający wcześniej Patrick Olsen. Za kapitanem WKS-u w sobotę ciągnęło się fatum, którego nie przełamał nawet rzut karny w samej końcówce meczu, kiedy z boiska wyleciał za zagranie ręką Mateusz Bartolewski. Olsen dopełnił fatalistyczny obraz meczu, w którym nawet pozostawienie wrocławian samych z piłką bez przeciwnika nie skończyłoby się golem. Nie można w tym aspekcie pozbyć się wrażenia, że wrocławianom w ciężkich momentach brakuje rezerw mentalnych, o czym również wspominał duński pomocnik w pomeczowym wywiadzie dla mediów klubowych. Pod kwestię psychiki można także podpiąć jedną ciekawą statystykę – aż sześć z siedmiu meczów, w których Śląsk przegrywał do przerwy zakończyło się takim samym wynikiem. Być może zamiast kolejnej netflixowej produkcji na wieczór piłkarze Śląska powinni włączyć sobie ostatnie dziesięć minut październikowej rywalizacji Lecha Poznań z Rakowem Częstochowa (2:1), w których częstochowianom najpierw anulowano gola, ale nie zraziło ich to do dobicia rywala w ostatnich sekundach meczu. Ciężko jednak zburzyć mentalną barierę, gdy przegrywa się 0:3 z zespołem, który w ostatnich pięciu spotkaniach nie wywalczył żadnego punktu i stracił 13 goli, strzelając zaledwie jednego.

Fatalny początek wiosny

Przed otwierającymi rundę wiosenną we Wrocławiu derbami Dolnego Śląska nastroje były optymistyczne. Atmosferę pełną oczekiwania i nadziei po ponad 70 dniach bez rozgrywek ligowych kompletnie zburzył festiwal degrengolady, którego byliśmy świadkami ze strony piłkarzy Śląska. Dość powiedzieć, że ostatnia tak wysoka porażka z Zagłębiem na własnym terenie przydarzyła się wrocławianom jeszcze w sezonie 1996/97, a do sobotniego wieczoru we Wrocławiu Śląsk z lokalnym rywalem nie przegrał pięciu kolejnych spotkań. Serie mają to do siebie, że często kończą się brutalnie i tak było także tym razem. Śląsk na rozpoczęcie ligowej wiosny nie wygrał już od blisko czterech lat i będzie musiał poczekać kolejny rok, aby tej sztuki dokonać. Przegrana na starcie boli podwójnie, a teraz przed wrocławianami staną prawdziwe trudy kalendarza, bowiem w perspektywie kolejnych tygodni trzeba będzie zmierzyć się z Pogonią (5 lutego, 17:30) i Widzewem (17 lutego, 20:30) na wyjeździe. Jedną wielką zagadką jest frekwencja, jaką zastaniemy na domowym meczu z Koroną. A ta może być rekordowo niska.

ZOBACZ też: Jastrzembski: Mieliśmy większość meczu pod kontrolą