Chłodnym okiem: Wojna warszawsko-wrocławska
04.06.2013 (22:09) | Adam Osiński
To rzuca też światło na wynik Śląska – brązowy medal nie jest powodem do wybrzydzania. Zresztą spójrzmy na osiągnięcia wrocławian w spotkaniach z nowym mistrzem. W trakcie całego sezonu było takich pięć i trzy z nich zakończyło się wygraną Śląska (choć jedno po rzutach karnych). Gdyby wyjąć ze statystyk baty, jakie WKS dostał rok temu u siebie, przed niedzielnym meczem można by napisać, że Legia ma kompleks Śląska. W studio Canal+ Krzysztof Przytuła mówił nawet wprost, że to wrocławianie grają obecnie piłkę lepszą od Legii – bardziej poukładaną, szybszą, wręcz po europejsku. Teraz najprościej się z tego śmiać i rozczulać nad grą drużyny z Łazienkowskiej. Warszawianie zdobyli przecież dublet, a rezultat 5:0 przegonił (póki co) wszystkie legijne demony. Od lipca piłka znów będzie jednak w grze.
Wojna warszawsko-wrocławska trwa i nie jest przesądzone, że ten okres po latach będzie wspominany jako supremacja Legii. Co prawda wmieszał się w tę walkę najpierw Ruch Chorzów, teraz Lech Poznań, lecz ostatnie dwa lata odbieram (może to tylko taka lokalna perspektywa) jako przeciąganie liny między Legią a Śląskiem – raz my ich, innym razem oni nas. Na werdykt jest jeszcze za wcześnie. Owszem, przed eliminacjami Champions League korzystniejszą sytuację ma Legia – awans (któregokolwiek) polskiego klubu do LM to zastrzyk finansowy, który umożliwi sukcesy na lata. Ale o tym wszyscy mówią od siedemnastu lat, tymczasem efektem przystąpienia kolejnych mistrzów do eliminacji jest tylko kryzys niemal każdego z nich. A próbowały już drużyny chwalone od Legii chyba nawet bardziej – Wisła i Lech. Tymczasem zamiast sukcesów wspominamy kluby pokroju Levadii Tallin – synonimy futbolowej klęski made in Poland. Jeśli nic się nie zmieni, zapomnijmy o dominacji Legii – dalej będziemy mieć ligę, w której każdy może wygrać z każdym. Nawet z mistrzem.