SFG jak z obrazka. Analiza taktyczna meczu Śląsk- Lech
05.05.2010 (22:38) | Andrzej Gomołysek
Całość przedstawia się następująco:
451 lat później, podopieczni Ryszarda Tarasiewicza, nomen omen ustawieni w tradycyjne 4-5-1, za pomocą własnych ciał stworzyli podczas spotkania z Lechem zbiór scen rodzajowych, będących ilustracjami tego, jak nie należy się zachowywać przy stałych fragmentach gry wykonywanych przez rywala.
Całość przedstawia się następująco:
Widzimy trójkę zawodników oznaczonych błękitem, podziwiających kunsztowną parabolę lotu po świetnym dośrodkowaniu Kriwca, samotnego bohatera w kolorze walecznej czerwieni, próbującego powstrzymać dwójkę rywali, biały kolor kapitulacji, znamionujący beznadziejną sytuację wychodzenia dwóch zawodników na czystą pozycję, a także zieleń błogiej nieświadomości, że zza pleców wybiega rywal.
Kilka minut później mogliśmy podziwiać sequel tego arcydzieła. Jak to zwykle z sequelami bywa, nie jest on tak spektakularny jak część pierwsza, bo uciekło jeno dwóch zawodników (niebieski), do tego tylko jeden z graczy Śląska pełnił bierną rolę pressing supervisora (biały).
A skoro zaczęliśmy wątek przysłowiami, to i przysłowiem go skończmy. Na przykład: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”. Poniższy zbitek pikseli prezentuje trzeci upadek, legenda wydaje się zbędna.
Przyjrzyjmy się też różnicom w ustawianiu się zawodników defensywy przy wykonywaniu stałych fragmentów gry w chwili, gdy Śląsk przegrywał 0:3.
W sytuacji, gdy rzut rożny wykonywali zawodnicy Śląska (przypominam, jest 0:3), w asekuracji znajdowało się trzech zawodników, zaś Lech zostawiał jednego zawodnika na desancie.
W sytuacji zaś, gdy Śląsk bronił się przed stratą czwartej bramki, w okolicach środka boiska widzimy od lewej: mnóstwo przestrzeni na murawie, Bartosza Bosackiego i znów mnóstwo przestrzeni na murawie. Jaki tu spokój, równowaga...
Reasumując: drużyna, która przegrywa 0:3 angażuje więcej zawodników do obrony niż zespół, który prowadzi. Gdyby jeszcze po odzyskaniu piłki ci zawodnicy błyskawicznie przechodzili do ataku... Niestety, ani błyskawicznie, ani nie przechodzili. To znaczy przechodzili, ale niewielu. Mniej niż obrońców zdążyło wrócić za akcją.
Słabo Śląsk wykonywał również rzuty wolne. Gdy sytuacja była korzystna do oddania strzału, zamiast po prostu przymierzyć na bramkę, szukali na siłę udziwnień. Stojąc w odległości mniejszej niż metr od siebie zaczynali rozgrywać piłkę. Nie mijali w ten sposób muru, nikogo nie mogli zmylić, po prostu sami opóźniali własne strzały. W wyniku tego obrońcy mieli czas, by wyskoczyć z muru (czerwona kreska) i doskoczyć do piłki, zwiększając szanse na zablokowanie strzału (biała kreska)
Jeszcze kilka meczów temu Śląsk rozgrywał rzuty wolne bądź bardzo groźnie strzelając, bądź usiłując ominąć mur, tudzież myląc rywala. W jaki sposób można zmylić rywala wymieniając podania na przestrzeni metra kwadratowego? Tego ja nie wiem, a niweczy się przy okazji podstawową zaletę tego stałego fragmentu gry, jakim jest możliwość spokojnego przymierzenia na bramkę przeciwnika.
A poza stałymi fragmentami gry:
Śląsk przez pierwsze dwadzieścia minut tradycyjnie pokazywał, że można, że ma piłkarzy, którzy potrafią grać w futbol. Że tak długo jak grają z ogromnym animuszem i werwą są w stanie walczyć jak równy z równym z prawdopodobnie najlepszą drużyną w Polsce. Nie jest to efekt doskonałej strategii, na tyle biegania starczy sił. Biegania takiego, że pozwala to zniwelować niedostatki taktyczne, także i indywidualne deficyty. Udają się pojedyncze przebłyski, wskażmy tu dośrodkowanie Pawelca z główką Ćwielonga, rajd Sochy, wrzutki Madeja.
Akcji jak nie było tak nie ma, jeśli zostaje wymienionych kilka piłek nie jest to efektem schematu. Jedyny schemat polega na tym, że trzeba podać piłkę do Madeja/ Ćwielonga szeroko na skrzydło, oni się rozpędzą, miną jednego, drugiego rywala i precyzyjnie wrzucą w pole karne, gdzie doskonałą główką popisze się Szewczuk. Jedynym pytaniem jest w tej sytuacji, na którym etapie realizacja takiej akcji się nie powiedzie.
Na dobrą sprawę poza tym zawodnicy nie mają pomysłów na rozegranie, nie są w stanie przewidzieć, gdzie przemieści się partner. Większość dograń jest wprost pod nogę, przez co często nie dość, że nie przesuwają akcji do przodu, to jeszcze ją spowalniają. Kuriozalne jest to, że ilekroć znajdują się przy końcowej linii otrzymują wskazówki od trenera do kogo mają grać, kto ma wybiegać. Mam nieodparte poczucie, że takie rzeczy powinny się dziać w ramach jakiegoś wyćwiczonego na treningach schematu, a nie być konstruowane doraźnie na potrzeby chwili. Jasne, trzeba dokonywać w międzyczasie korekt, ale trudno mi sobie wyobrazić Sir Aleksa Fergusona stojącego przy bocznej linii i krzyczącego co chwilę „Ryan! Ryan! Wayne jest z prawej! Prawa! Celniej!”
Oddajmy graczom Śląska jedno- atakowali w końcu większą liczbą graczy. Tyle, że atak w wykonaniu wrocławian polegał na tym, że w momencie, kiedy ich pięciu przedzierało się przez połowę Lecha, goście mieli już w pełni ustawione szyki obronne. W analogicznej sytuacji, gdy poznaniacy szybko rozprowadzali piłkę, przewaga liczebna gospodarzy była niewielka. Przyczyną tego był fakt, że gracze Śląska bardzo wolno rozgrywali piłkę, praktycznie nie operując pierwszą piłką. Lechitom wystarczało kilka szybkich podań, by dotrzeć w okolice pola karnego gospodarzy.
Na chwilę obecną sytuacja wygląda źle. Z Gliwic trzeba wywieźć przynajmniej punkt. W potencjałach obu zespołów jest przepaść na korzyść Śląska. Jeśli idzie o organizację gry- wrocławianie są w rozsypce. Pozostaje mieć nadzieję, że albo coś w końcu zaskoczy w grze graczy z Oporowskiej, albo zawodnicy błysną indywidualnymi umiejętnościami. Trzeba wierzyć, że to się uda.