Zdarzyło się wczoraj: Śląsk w finale Pucharu Polski

02.05.2023 (06:00) | Marcin Sapuń
uploads/images/2023/4/lask-Legia_BartlomiejWójtowicz_6437ba7514c2a.jpg

fot.: Bartłomiej Wójtowicz

W tym roku Śląskowi nie udało się zagrać na Stadionie Narodowym w Warszawie, ale 2 maja mija równo dziesięć lat od ostatniego finału Pucharu Polski, gdzie Wojskowi w dwumeczu zmierzyli się z Legią Warszawa. Cofnijmy się do 2013 roku i powspominajmy rywalizację ówczesnego mistrza Polski z liderem ekstraklasy. 

 



 

Aż trudno w to teraz uwierzyć, ale jeszcze około dziesięć lat temu śmiało mogliśmy powiedzieć, że Śląsk Wrocław jest jedną z najlepszych drużyn w Polsce. Trzy medale między 2011 a 2013 rokiem (w tym mistrzostwo w 2012), trzykrotna gra w IV rundzie kwalifikacji Ligi Europy, Superpuchar Polski i finał Pucharu Polski. Do pełni sukcesu zabrakło triumfu w tych ostatnich rozgrywkach, które jednak dziś możemy wspominać z dużym sentymentem. 

WYBOISTA DROGA DO CELU 

Wrocławianie rozpoczęli zmagania w Pucharze Polski w sezonie 2012/13 od 1/16 finału i wyjazdu do Polkowic na mecz z Górnikiem. Pomimo rywalizacji z drugoligowym zespołem, Śląsk pierwszy celny strzał oddał dopiero w 31. minucie i przyniósł on pierwszą i jedyną bramkę w tamtym spotkaniu. Mateusz Cetnarski wrzucił piłkę z rzutu wolnego w kierunku Cristiána Díaza i napastnik wrocławian głową trafił do siatki. Tym samym WKS wymęczył zwycięstwo z niżej notowanym rywalem, a w kolejnej rundzie czekał już bardziej wymagający rywal - GKS Bełchatów. 

Wrocławianie przed własną publicznością (ponad 19 000 kibiców na trybunach) nie dali żadnych szans ekipie trenera Kieresia, który został zwolniony po tym meczu. Śląsk wygrał 3:0 po dwóch golach Łukasza Gikiewicza w pierwszej połowie i jednym Mateusza Cetnarskiego z rzutu karnego pod koniec regulaminowego czasu gry. W ćwierćfinałowej rywalizacji byliśmy już świadkami dwumeczu, a los przydzielił Trójkolorowym Flotę Świnoujście. Pierwsze spotkanie rozegrano na Dolnym Śląsku i było to jedno z najbardziej emocjonujących spotkań w tamtejszej edycji Pucharu Polski. Zaczęło się beznadziejnie, bo już w pierwszej minucie czerwoną kartkę zobaczył Rafał Gikiewicz, który zderzył się z wychodzącym na czystą pozycję graczem gości. Sędzia Małek zarządził dodatkowo jedenastkę, którą na gola zamienił Bartłomiej Niedziela. Kilkanaście minut później wyrównał Ostrowski, ale radość WKS-u nie trwała zbyt długo, bo niecałe 180 sekund później było już 2:1 dla Floty. W drugiej połowie strzelali już tylko podopieczni Stanislava Levego. Najpierw Sobota technicznym strzałem zza pola karnego doprowadził do remisu, a w ostatniej akcji meczu (w 90+5 minucie) gola na wagę zwycięstwa strzelił Piotr Ćwielong. W rewanżu zielono-biało-czerwoni dopełnili już tylko formalności i wygrali 2:0 po bramkach Gikiewicza i Soboty. 

- Mecz dobrze się dla nas ułożył. Wiedzieliśmy, że mamy duży potencjał w zespole. Kilku spotkań już nie przegraliśmy. To też powoduje, że nasze morale mimo dużej krytyki, nie spadają. Mam nadzieję, że tę passę bez porażki podtrzymamy

- powiedział po meczu w Świnoujściu Waldemar Sobota. 

Tym samym po raz pierwszy od 20 lat Śląsk awansował do półfinału Pucharu Polski. Na drodze do finału stanęła Wisła Kraków. W środowy wieczór na Stadionie Wrocław stawiło się prawie 21 tysięcy głów. Wrocławianie dosyć szybko wyszli na dwubramkowe prowadzenie po bardzo ładnych golach Soboty i Mili i nie oddali zwycięstwa do samego końca. Wygrali 2:1 i w lepszych nastrojach przyjechali tydzień później do Krakowa na rewanż. Bohaterem drugiego spotkania został sam kapitan, Sebastian Mila. Zanotował on dwie asysty i sam w 80. minucie przypieczętował zwycięstwo (3:2) i awans do pierwszego finału od 1987 roku. 

ZMIANA FORMUŁY ROZGRYWANIA FINAŁU 

Początkowo planowano, by finał Pucharu Polski odbył się 3 maja na Stadionie Narodowym w Warszawie. Jednak w planowanym terminie obiekt w stolicy nie był dostępny, więc zdecydowano się na zmianę formuły, którą poparło większość klubów uczestniczących jeszcze w marcu w Pucharze Polski. Triumfatora rozgrywek miał wyłonić dwumecz rozgrywany 2 i 8 maja 2013 roku. 

- Analizowaliśmy już ten pomysł w ostatnich latach. Mecz i rewanż cieszyły się w przeszłości wśród kibiców największą popularnością. Uważamy, że podjęliśmy decyzję słuszną, choć na pewno kontrowersyjną

- powiedział ówczesny prezes PZPN, Zbigniew Boniek. 

FREKWENCJA DOPISAŁA, PIŁKARSKIE ŚWIĘTO WE WROCŁAWIU 

W stoicy Dolnego Śląska czuć było zapach finału jeszcze kilka tygodni przed pierwszym gwizdkiem sędziego. We Wrocławiu przez cały ten czas trwała mobilizacja kibiców i każdy, kto interesował się wówczas piłką nożną po prostu czekał na ten mecz. Ostatnie dostępne bilety rozeszły się na około sześć godzin przed planowaną godziną rozpoczęcia meczu. Ostatecznie na Stadionie Wrocław zameldowało się aż 38 tysięcy kibiców, z czego ponad dwa tysiące ze stolicy. To było prawdziwe piłkarskie święto, któremu towarzyszył zarówno głośny doping jak i oprawa zaprezentowana przez obie ekipy kibiców. 

PIERWSZY MECZ DLA LEGII 

We Wrocławiu Jan Urban musiał radzić sobie bez Daniela Ljuboi, Miroslava Radovicia, Jakuba Wawrzyniaka i Bartosza Bereszyńskiego. Śląsk do pierwszego finałowego spotkania przystąpił w najmocniejszym składzie. Od pierwszej minuty oba zespoły grały chaotycznie, chociaż częściej przy piłce utrzymywali się Legioniści. Zielono-biało-czerwoni bardziej skupiali się na tym, by nie stracić gola, ale z drugiej strony zbyt często tracili futbolówkę, czym narażali się na kontrataki. W 32. minucie po akcji prawą stroną boiska Kucharczyk podał do Marka Saganowskiego i napastnik Legii z kilku metrów wpakował piłkę do siatki. Śląsk mógł szybko odpowiedzieć bramką, ale dobrej okazji nie wykorzystał Waldemar Sobota, który z kilkunastu metrów strzelił obok słupka.

Po chwili po raz kolejny nie popisali wrocławscy obrońcy. Goście z wielką łatwością wstrzelili piłkę w pole karne za Tadeusza Sochę i Wasiluka, na wyjście z bramki zdecydował się Gikiewicz, piłka nieszczęśliwie odbiła się od próbującego interwencji Wasiluka i trafiła wprost pod nogi Saganowskiego, który strzelił gola na 2:0. W drugiej połowie wrocławianie stworzyli sobie co najmniej dwie dobre sytuacje na zdobycie kontaktowej bramki, ale żadnej z nich nie wykorzystali i przegrali pierwszy finałowy mecz. 

- Dla mnie był to pierwszy mecz po dłuższej przerwie, fantastyczna atmosfera, duże przeżycie ale jednak niedosyt z porażki 0:2

- powiedział nam Marek Wasiluk. 

REWANŻ DLA ŚLĄSKA, ALE PUCHAR ZOSTAJE W STOLICY 

Wrocławianie nie mając nic do stracenia postawili w rewanżu wszystko na jedną kartę. W Warszawie zagrali bez nominalnego napastnika, ale pierwsze trafienie zanotowali już w 2. minucie, kiedy to po dośrodkowaniu Sebastiana Mili piłkę do własnej bramki skierował Michał Żewłakow. Świetny początek dodał zielono-biało-czerwonym animuszu i podopieczni Stanislava Levego zaczęli wyprowadzać groźne akcje ofensywne. Wrocławianie wyprowadzali szybkie ciosy, a Legioniści biegali po murawie niczym dzieci we mgle, stwarzając zagrożenie pod bramką Gikiewicza jedynie po stałych fragmentach gry. Pomimo ciągłych ataków ze strony gości, do przerwy wynik nie uległ już zmianie. W drugiej połowie bardzo blisko wyrównania stanu rywalizacji był Piotr Ćwielong. Pomocnik WKS-u próbował lobować golkipera, ale piłka trafiła tylko w poprzeczkę. W końcowych fragmentach spotkania trener Levy posłał w bój kolejnych zawodników (Patejuka, Więzika i Gikiewicza), ale skończyło się na skromnej wygranej 1:0 i puchar ostatecznie zgarnęła Legia Warszawa. 

-  Wszyscy mówili że jedziemy na pożarcie, a tu nagle szybko strzelona bramka i wielka wiara w strzelenie jeszcze jednej, która dawała dogrywkę. Bardzo żałuje tej poprzeczki pod koniec, ale w tamtym momencie zrobiłem wszystko tak jak chciałem. Jedynie pech chciał, że odbiła się od poprzeczki bo tak byłby piękny gol i wydaje mi się, że wygralibyśmy ten mecz, bo Legia była w tym dniu od nas słabsza

- wspomina po latach Piotr Ćwielong w rozmowie z nami 

- Szybka bramka na 1:0 dała nam nadzieje ale niestety nie udało się zdobyć trofeum i jest to jedyne czego w rozgrywkach krajowych mi brakuje

- podsumował Marek Wasiluk po dziesięciu latach od tamtego wydarzenia. 

 

ZOBACZ też: Magiera: Nikt nie wierzy w ten zespół